Umiłowanie ty moje!

Kształty nieomal dziecięce!

Skroń dotąd nie pomarszczona,

Białe, wąziutkie ręce!

Lubię, gdy stajesz, ze mną

Na tym tu wiejskim balkonie,

Który poczerniał od deszczów,

Lecz dzisiaj mi w blaskach tonie.

Lubię, gdy z tego dzbana

Podlewasz kwiaty na grzędzie,

Marząca lub głośno mówiąca,

Jaka to rozkosz z nich będzie!

Lubię, gdy siedząc przy stole,

Sięgasz po kromkę chleba

I dzieląc ją, dajesz mi cząstkę,

Czy trzeba mi, czy nie trzeba.

Lubię, gdy gubiąc się w dali,

Gdzie Wierch się rozsiadł Lodowy,

Czoło, przyćmione zadumą,

Do mojej tulisz głowy.

Ale najbardziej ja lubię

Ciekawość, co z oczu ci tryska,

Gdy wracam, jak zwykle, od pola,

Od lasu, od rzeki łożyska.

Gdy wracam z codziennej drogi,

Cały rozpłomieniony,

Pytasz się, cała w płomieniach,

Jakie przynoszę plony?

Czy w szumie wody lub drzewa

Nutę odkryłem świeżą

I czym już doszedł, co żyje

Za nieba i ziemi rubieżą?

Czy mgły się przedarły, czym słyszał,

Jak dzisiaj, melodie skowrończe

I kiedy z zwątpieniem w pieśń własną

Raz ostatecznie zakończę?

Czy miałem tę szczęsną chwilę

Spojrzenia do głębi wnętrza,

By się przekonać, że jeszcze

Jakiś tam pokład się spiętrza?

Że w duszy niewyczerpanej –

Niech prawda ta będzie prawdziwa! –

Na hymn, co zagaśnie li z życiem,

Godnego starczy paliwa?

Strasznie to lubię, gdyż czuję,

W dolę zapatrzon wzajemną,

Że w takich mi drogich godzinach

Najbardziej żyjesz ze mną.

Umiłowanie ty moje!

Kształty nieomal dziecięce

Skroń dotąd nie pomarszczona,

Białe, wąziutkie ręce!