Ksiądz Jan Sochoń

Ks. Jan Sochoń

Bez Bożego wsparcia nigdy nie dostrzeglibyśmy nadziei na zmartwychwstanie, czyli pokonanie śmierci i tajemnicze uczestnictwo w Bożym życiu. Święty Tomasz z Akwinu ową prawdę koniecznie potrzebną do zbawienia określał trudno przetłumaczalnym na język polski terminem „revelata”. Oznacza to, że tajemnica ludzkiej ze Stwórcą wiecznej bliskości musiała zostać objawiona, gdyż o własnych siłach nie moglibyśmy do niej dojść.

Wciąż jednakże pytamy: jak to możliwe, abyśmy mogli zmartwychwstać z duszą i ciałem, czyli jako pełne ludzkie osoby? Stawiając w ten sposób pytanie, powtarzamy zastrzeżenia greckich intelektualistów, którzy nie mogli pojąć, że Bóg uniżył się aż do przyjęcia ludzkiego ciała. Materia, jak wówczas sądzono, jest siedliskiem niebytu, zła. Jej właściwie nie ma, gdyż pozostaje nazbyt oddalona od Dobra, pojmowanego jako zasada absolutna. Bóstwo — właśnie dlatego — w żaden sposób nie zbliża się do czegoś, co nie ma żadnej wartości. Co najwyżej bóstwu wypada przypisać posiadanie ciała pozornego, niereagującego na ból czy cierpienie. Tymczasem chrześcijanie z uporem powtarzają, że Bóg stał się człowiekiem po to, aby ludzie mogli uczestniczyć w Jego Bóstwie i przez mękę, śmierć, zmartwychwstanie Chrystusa dostąpić cudu życia nieśmiertelnego.

Cierpienie — skarb łączący z Bogiem

Z niemałym trudem przychodzi nam podążać śladami Jezusowego świadectwa. Wciąż dostrzegamy w sobie jakąś niepewność, słabość. Przypominamy wspomnianych przez Ewangelię Greków, pragnących zobaczyć Jezusa bez zrozumienia, że dopiero z wysokości krzyża On — Zbawca — do siebie przygarnia wszystkich i przynosi dar zmartwychwstania. Jakże przedziwna sytuacja: oto nadchodzi godzina, w której Syn Człowieczy zostanie uwielbiony przez cierpienie i śmierć. Podobnie jak ziarnko pszenicy wpadłszy w ziemię obumiera i przynosi obfity plon, tak zbawienie dokonać się może przez cierpienie. Dotyczy to nie tylko samego Jezusa, ale również każdego z nas. My też powinniśmy „uczestniczyć” w cierpieniach Mistrza, choćby przez ciągłe uświadamianie sobie logiki Bożej miłości, wszechmocnej i pokornej zarazem w oddaniu się człowiekowi.

Na ogół staramy się przezwyciężać cierpienie. Uważamy je nawet za coś dramatycznie złego. Wszelkimi siłami próbujemy z nim walczyć. I robimy dobrze. Trzeba, jak to tylko możliwe, oddalać z życia zło i ból, tym bardziej że teoretyczne próby usprawiedliwienia zła przynoszą tylko zniechęcenie, wzmacniają bezradność. Ale też trzeba pamiętać, ze cierpienie pozostaje nierozerwalnie złączone z naszą codziennością. I uzyskuje wielką moc, gdy bywa wykorzystywane jako narzędzie ocalenia kogoś drugiego. Dlatego Bóg ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi (2,8—9), jak pisze autor Listu do Filipian. Co to znaczy — nie sposób zrozumieć dokładnie, lecz warto próbować to sobie przybliżać, albowiem musimy wiedzieć, w jakiego Boga wierzymy.

Sądzę, że dopóki nie dotknie nas cudowne w istocie doświadczenie, że potrzeba o wiele większej miłości, aby się usunąć w cień, niż aby narzucać siebie, dopóty tajemnica zmartwychwstania będzie pozostawała czymś dalekim. Bo któż z nas — rzeczywiście, bez udawania — potrafi z serca przebaczać, nie wysuwać się na pierwszy plan, stawiając siebie w pełnym świetle własnych zdolności, wiedzy, honorów czy władzy. Jakże często gubimy jednoczące gesty wdzięczności, wyrozumiałości, wpatrzeni jedynie w egoistyczne pragnienia. Zapewne nie potrafimy zmienić biegu dziejących się w globalnej perspektywie spraw. Próbujmy żyć jednak w głębi wartości Ewangelii. Przyjmujmy śmierć Chrystusa jako najgłębszy wyraz miłości czystej, pozbawionej najmniejszej kropli egoizmu. Nie bójmy się śmierci, gdyż w Bogu i przez Boga prowadzi ku zmartwychwstaniu.

Gdzie więcej miłości, „więcej” zmartwychwstania

Postawmy teraz przedziwne i zarazem paradoksalne pytanie: gdyby nagle ogłoszono w Kościele, że z doktryny wiary należy wycofać zdanie o zmartwychwstaniu ciał, jak wpłynęłoby to na nasze konkretne postępowanie, na podejmowane w codzienności decyzje? Czy historia, którą współtworzymy, ułożyłaby się nieco inaczej? I czy coraz pełniejsze wgłębianie się w tajemnice zmartwychwstania, o którym nie sposób mówić bez ciągłego odwoływania się do tekstów Pisma Świętego, zależy w minimalnym choćby stopniu od współcześnie akceptowanego obrazu lub obrazów świata, przy założeniu, że to pojęcie nie kryje w sobie zbyt wiele znaczeniowych niejasności? Czy rozumienie wiary winno się zmieniać wraz z pojawieniem się nowej wizji świata?

Otóż, szybko odpowiedzmy: faktu zmartwychwstania nie sposób wywodzić bądź łączyć z jakimkolwiek „obrazem świata”, gdyż wówczas musielibyśmy koniecznościowo związać działanie Boga z ramami ziemskich rzeczywistości, które uzyskałyby wymiar absolutny. Można natomiast pewne aspekty Bożych tajemnic, w tym zmartwychwstanie, opisywać za pomocą ludzkich narzędzi poznawczych. Również w stanie zbawienia — zdaniem św. Tomasza z Akwinu — nie ulegnie zmianie natura ludzkiego poznania. Będzie ono zawsze czymś, by tak rzec, oczekującym na dopełnienie.

Niemniej św. Tomasz wie, że Bóg działa wedle swej woli w sposób niczym nie determinowany. Może zatem zdarzyć się, że cudownie obdarzy On kogoś darem bezpośredniego oglądania samego siebie już w ziemskim, przygodnym bytowaniu. Jednakże w normalnym stanie rzeczy dysponujemy dwiema możliwościami. Księgi Biblii metaforycznie raz sugerują, że żadne istotowe poznanie Boga — po zmartwychwstaniu również — nie jest w ogóle możliwe, innym razem zaś powiadają, że szczęście zbawienia utożsamia się zasadniczo z oglądaniem Boga.

Zbawieni nie mają identycznej wiedzy o Bogu i równego szczęścia — można by powiedzieć za św. Tomaszem. Kto szlachetniej kochał, ten znajdzie się w intensywniejszej jedności z Umiłowanym. Stan „jedności z Bogiem” nie niweczy ludzkiej natury, albowiem pozostanie ona w istocie taka sama, choć udoskonalona. W każdym razie wiecznie szczęśliwi pozostaniemy z Bogiem jako osoby przebóstwione z ciałem i duszą. W zmartwychwstaniu przetrwa przecież wszystko, co w człowieczej egzystencji było istniejącym dobrem, pięknem, pokorą, szlachetnością. Trudno wyobrazić sobie, aby Bóg wyrwał nas z naszego naturalnego środowiska, jakim jest nasze ciało, a więc wszystko, czego dokonaliśmy dla powiększenia dobra wspólnego. Jesteśmy mężczyznami, kobietami, kapłanami, doświadczamy przyjaźni, miłości, serdecznego współczucia — to tka naszą rzeczywistość cielesną.

Trzeba więc żyć pełnią ludzkich możliwości, nie poddawać się zniechęceniu, ani tym bardziej rozpaczy, albowiem rozpacz bywa najcięższym wrogiem prawdy. Najtrudniejsze w wierze pozostaje zapewne przyjmowanie daru odkupionego przez Chrystusa świata, gdzie możemy powiedzieć do kogoś drugiego „kocham cię”, ze świadomością, że on nie umrze ostatecznie i że spotkamy się z nim w obliczu zbawczej Miłości. Musimy tylko nieustannie pokonywać dystans tworzący się pomiędzy naszym zmysłowym ujęciem świata a wiarą zapewniającą, że głębia doczesnego życia stanie się jawna dopiero po stronie zmartwychwstania. To, jak powiada Hans Urs von Balthasar, otwarcie wszystkich możliwości, niewyobrażalna pełnia wymiarów, w których może się dokonać urzeczywistnienie wolności. Ale doczesność nie traci swej ceny; jest ona korzeniem i pniem, z których dopiero rozwija się kwiat i owoc wieczności. I z pewnością istnieje przy tym prawdziwa przeszłość — przeszłość tego, co było bólem rodzenia. Zmartwychwstanie zatem cała historia, z wyjątkiem egoizmu i grzechu, które nie mieszczą się w miłości.

Zakończmy rozważania zdaniem zawierającym wszelkie nadzieje, które jesienią 1995 r. wypowiedział Jan Polewka w rozmowie z Andrzejem Wanatem: Chodźmy, niech gwiazdy nas prowadzą, piękno niech ozdabia, a radość wspiera. Dodajmy: radość zmartwychwstania w Chrystusie.