Ranną łączniczkę niósł na własnych plecach.
Zdarzało się, że to on z miejsca walk przenosił rannych do szpitala. Łączniczkę, która została ranna w nogę, niósł przez cztery kilometry na plecach. Dziewczyna przeżyła wojnę.
Kard. Stefan Wyszyński ma swój powstańczy biogram w zbiorach dokumentów Powstania Warszawskiego. Powstanie wybuchło dwa dni przed jego 43. urodzinami. Był wtedy w Laskach, gdzie od 1942 r. pełnił rolę kapelana Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża i katechizował grupkę ociemniałych dzieci. Zastępował w tej roli ks. Jana Zieję.
Kapelan AK
Wiosną 1944 r. ks. Wyszyński wstąpił do AK. Przysięgę złożył na ręce naczelnego kapelana AK Okręgu Lasów Kampinoskich, ks. Jerzego Baszkiewicza. To wtedy przyjął pseudonim Radwan III i został kapelanem AK.
31 lipca 1944 r. poświęcił w Laskach niewielki polowy szpital. Pierwsi ranni trafili do niego już następnego dnia. Aż do końca wojny odprawiał msze, spowiadał, rozgrzeszał, dodawał otuchy i przygotowywał na śmierć.
Do Lasek trafiali nie tylko Polacy. Pod koniec powstania przywożono tu także rannych Niemców – w mundurach Wermachtu – oraz Węgrów i Ukraińców.
„Podtrzymywałem na duchu strwożonych sytuacją przyfrontowego życia głownie modlitwą do Matki Bożej – wspominał w Zapiskach więziennych. – Rzecz znamienna, chociaż zakład przechodził przez bardzo ciężkie chwile obstrzału artyleryjskiego, pacyfikacji Kampinosu, itp., nigdy nie byliśmy zmuszeni do odłożenia wieczornego różańca”.
W Laskach nazywano go „księdzem profesorem”. Głosił historyczne prelekcje, dzielił się wiadomościami z frontu, które różnymi drogami do niego docierały. Zawsze, gdy żołnierze AK wyruszali na akcje zbrojne, wspierał ich modlitwą w czasie nocnych adoracji.
Przed Najświętszym Sakramentem modlitwę zaczynał słowami: „Dzieci, przystępujemy do akcji”. Wiedział, że odwaga ludzi ruszających do walki potrzebuje modlitewnego zaplecza.
Ksiądz bez karabinu
Sam do walki na ulicach Warszawy nie ruszył, miał wyznaczone inne zadania, ale do udziału w powstaniu zachęcał. „Ja bym na waszym miejscu poszedł” – odpowiedział młodym dziewczynom, dla których był ojcem duchowym.
„W okresie walk powstańczych na pobrzeżu Kampinosu zetknąłem się z zespołem dziewcząt, które pełniły służbę łączniczą. Spowiadałem je, służyłem, niekiedy ostrzegałem, radziłem… Jedno wiedziałem: zdolne są do każdej ofiary, przekonane, że pełnią świętą powinność. Od tych dziewcząt można się było wiele nauczyć.
One nie tylko walczyły, one swą postawą uczyły. Padały, niewątpliwie. Grzebaliśmy je w polskiej ziemi. Też prawda. Ale były jak ziarna pszeniczne, które padają w ziemię, aby obumarłszy, przynieść owoc stokrotny.
Takim ludziom jak one potrzeba wielkich ideałów i wzorów. Gdy szły na ryzykowne zadanie, prosiły o jedno – o medaliczek Matki Bożej. Uważały, że to jest ich największa siła” – wspominał po latach.
Asystent chirurga
Szpital polowy w Laskach pracował całą dobę. Było bardzo ciężko. Rannych przybywało, a sanitariuszek i lekarzy nie wystarczało, aby na czas pomóc wszystkim rannym. Pewnego dnia do asysty przy operacji, którą wykonywał prof. Kazimierz Cebertowicz, stanął też ks. Wyszyński. Stanął i… zemdlał.
„Nogi i ręce wynoszono koszami. Na razie nie można ich było pochować uczciwie, więc kładziono je do dołu” – wspominał po wojnie.
Zdarzało się, że to on z miejsca walk przenosił rannych do szpitala. Łączniczkę, która została ranna w nogę, niósł przez cztery kilometry na plecach. Dziewczyna przeżyła wojnę i po latach skontaktowała się z prymasem. „Teraz chrzczę jej dzieci” – opowiadał w jednej z relacji.
Śpiew aż do śmierci
Ale nie wszystkim udało się przeżyć. „Janek, szesnastoletni chłopaczek, służył ze swoim starszym bratem w armii powstańczej formacji kawalerii wileńskiej. Padł zaraz w pierwszych dniach. Przeniesiono go do szpitala, położono na niewielkiej sali w zakładzie sióstr franciszkanek w Laskach. Tam się z nim spotkałem, spowiadałem go i przygotowywałem na śmierć.
Był bardzo poszarpany od kul, bo gdy został ranny, przez trzy dni leżał na deszczu i chłodzie pod kulami. Nikt nie mógł się do niego dostać, aby go stamtąd zabrać. Więc gdy wreszcie został przeniesiony do szpitala wojennego, był już prawie bez sił i trudno go było uratować. Po operacji czuł się bardzo źle, miał gorączkę, tracił przytomność.
Chociaż już nie bardzo wiedział, co się z nim dzieje, przez cały czas śpiewał. Leżał na niewielkiej sali razem z innymi rannymi żołnierzami i śpiewał pieśni do Matki Bożej. Pytaliśmy żołnierzy, czy im to nie przeszkadza. «Nie, my się cieszymy, niech śpiewa». Pod koniec, przed samą śmiercią, już mylił słowa i melodię, bo był na pół przytomny, a jednak ciągle śpiewał. Z tym śpiewem umarł…” – mówił prymas.
W innym wspomnieniu przywołał dramat kobiet, które rodziły dzieci w nieludzkich warunkach. „Pamiętam pewne zdarzenie. Biegałem od jednego szpitala do drugiego. W Laskach pod Izabelinem były szpitale powstańcze, ale była też izba dla kobiet, które przerażone, uciekając z płonącego Żoliborza, po drodze, w rowach, rodziły przedwcześnie swoje dzieci. Zbieraliśmy je na polach jak gruszki spadające z drzew…”.
Boży parasol nad Laskami
Był świadkiem dramatycznych scen, przeżył dwukrotną próbę pacyfikacji Kampinosu, ale nie tracił nadziei i dbał o to, aby ze strachu nie przestać odprawiać nabożeństw. Modlitwa musiała trwać. Był jej wierny, był jej strażnikiem. Żadne zewnętrzne okoliczności nie mogły przerwać trwania w modlitewnym zawierzeniu.
„Czasami pociski obcinały gałęzie, a jednak nie tykały ludzi. W czasie tych różnych pacyfikacji nie przestawaliśmy nigdy służyć Bogu w tej kaplicy. I chociaż niekiedy artyleria grała w ciągu dnia, gdy nadchodziła szósta wieczorem, gdy odmawialiśmy tutaj różaniec, wszystko się uspakajało. Taki był jakiś dziwny harmonogram Opatrzności Bożej” – wspominał Wyszyński w 1976 r., gdy święcił w Laskach tablicę upamiętniającą walki powstańcze.
List ze spalonego miasta
„Będziesz miłował bliźniego swego. I to każdego! Tego, co ma serdeczne oczy, i tego, co ma oczy szklane. Tego, co ma żar w piersi, i tego, co nosi w piersi kamień. Tego, który ma ku tobie wyciągniętą braterską dłoń, i tego, który cię dźga oczyma. Każdego! Bóg nie tworzy granic, nie przeprowadza ich między ludźmi. Ten zwycięża – choćby był powalony i zdeptany – kto miłuje, a nie ten, który w nienawiści depcze. Ten ostatni przegrał.
Kto walczy z Bogiem miłości – przegrał! A zwyciężył już dziś – choćby leżał na ziemi podeptany – kto miłuje i przebacza, kto jak Chrystus oddaje serce swoje, a nawet życie, za nieprzyjaciół swoich. Ten, kto zamknął się w nienawiści, już się skończył! A narodził się do nowego życia ten, kto z piekieł nienawiści wyszedł na światło Boże, spojrzał ku wszystkim dzieciom Bożym, bez wyjątku, i powiedział: „Przyjacielu! Bracie! Mój bracie nieszczęśliwy, ale jednak – bracie!” – pisał w 1966 r.
Wyznanie to, które było odpowiedzią na demonstracje i obelgi wykrzykiwane przeciwko niemu na ulicach Warszawy, sięgało jednego z ostatnich dni powstania. Ks. Wyszyński szedł przez las i zobaczył spadający z nieba stos spopielonych kartek. Wiatr przyniósł je z Warszawy. Podszedł i na jednej z kartek odczytał słowa, których nie spalił ogień i nie starł wiatr: „Będziesz miłował…”.
Zaniósł kartkę do kaplicy, pokazał siostrom i powiedział: „Nic droższego nie mogła nam przynieść ginąca stolica. To najświętszy apel walczącej Warszawy do nas i do całego świata. Apel i testament… «Będziesz miłował…»”. Sam, do końca życia, temu testamentowi był wierny.
Agnieszka Bugała – 03.08.21