My, ludzie, staliśmy się gruboskórni. O wielu rzeczach głębokich i subtelnych nie wiemy już wcale. Jedną z nich jest słowo. Mniemamy, jakoby ono było czymś zewnętrznym, bo nie umiemy już odkrywać jego wnętrza. Mniemamy, że jest ono czymś znikomym, bo już niezdolni jesteśmy odczuwać jego siły. Ono nie uderza, nie popycha, jest tylko wiotkim wytworem brzmienia i dźwięku, ale jest delikatnym ciałem dla jakiegoś pierwiastka duchowego. Istota danej rzeczy oraz coś z własnej naszej duszy, co budzi się wobec tej rzeczy, spotykają się i znajdują wyraz w słowie.

A raczej tak być powinno. I tak było za pierwszego człowieka.

Na pierwszych stronicach Pisma świętego czytamy, że Bóg „przywiódł zwierzęta do Adama, aby zobaczyć, jak je nazwie”. Otwartymi zmysłami i bystro widzącą duszą człowiek patrzył poprzez postać w głąb istoty i to, co widział, wypowiadał w imieniu, w nazwie. A jego dusza odpowiadała stworzeniu. I poruszało się w niej coś takiego, co pozostawało w szczególnym związku z istotą owego stworzenia, bo przecież człowiek jest ogółem i jednością całego dzieła twórczości Bożej. A te dwie rzeczy: istotę zewnętrznego przedmiotu i wewnętrzną odpowiedź, brzmiącą w samym człowieku, obie żywotnie z sobą zjednoczone, wypowiadał on w dźwięku imienia.

W nazwie przeto, w imieniu, zamknęła się cząstka świata i cząstka ludzkiego wnętrza. A ilekroć człowiek wypowiadał jakieś imię, budził się w jego duchu istotny obraz danej rzeczy – i rozbrzmiewało znów to, co w jego własnym wnętrzu odpowiedziało niegdyś owemu obrazowi. Imię przeto było tajemniczym znakiem, za pomocą którego człowiek rozumiał świat i samego siebie.

Słowa są imionami. Mówienie zaś jest wzniosłą sztuką posługiwania się imionami, nazwami rzeczy, posługiwania się istotą rzeczy oraz istotą własnej duszy w nadanej im przez Boga harmonii.

Ten wewnętrzny stosunek do dzieła stworzenia i do własnego „ja” nie utrzymał się wszakże. Człowiek zgrzeszył, rozerwał się związek. Przedmioty stały się dlań obce, nawet wrogie. Już on nie patrzył na nie czystymi oczyma, ale spozierał chciwie, zaborczo, jednocześnie zaś niepewnym spojrzeniem winowajcy. A one zamykały przed nim treść swej istoty. Nawet i własna istota stawała mu się niedostępna, bo w samolubstwie swoim pragnął nazbyt własnego popisu. On już nie posiadał samego siebie jak dawniej. Nie wiódł już tego życia, co po dziecięcemu spoglądało we własną duszę. Dusza mu się wymknęła z pola widzenia – i człowiek stał się nieświadom siebie, bezsilny.

Teraz słowo-imię w jego myślach nie obejmuje istoty rzeczy i człowieka w żywej jedności. I nie jaśnieje mu z niej teraz myśl Boża o powiązanym w ładzie i pokoju dziele tworzenia.

On w niej dostrzega jedynie rozerwany obraz; napływa doń jedynie zmącony ton zasadniczy, pełen niejasnego przeczucia i tęsknoty. A kiedy człowiek posłyszy słowo we właściwym brzmieniu, wówczas staje, nadsłuchuje, zamyśla się – i nie może odnaleźć znaczenia. Tak pozostaje oszołomiony, omotany zagadką i odczuwa boleśnie, że raj został utracony.

Ale i to już przeszło. My, ludzie, staliśmy się tak powierzchowni, że nie zachowaliśmy nawet żalu po tej ruinie i zmąceniu słów. Zaczęliśmy wymawiać imiona coraz prędzej, coraz powierzchowniej, zewnętrzniej – i coraz to mniej myśleliśmy o ich istocie. Podawaliśmy je dalej, jak się podaje pieniądz – z ręki do ręki: nie patrzy się, jak on wygląda, co na nim się znajduje, myśli się tylko o tym, ile się za niego dostanie. Tak właśnie słowa przebiegać poczęły pospiesznie z ust do ust. Ich treść wewnętrzna przestała już przemawiać; już nie brzmiała w nich istota danej rzeczy; dusza przestała w nich wypowiadać samą siebie. Stały się tylko liczmanami słów, zdawkową monetą. Oznaczały rzecz daną, ale jej nie ukazywały. Były tylko znakami służącymi do tego, by inni wiedzieli, czego człowiek chce, co myśli i czego pragnie.
Toteż mowa z jej imionami i nazwami nie jest już pełnym odczucia przestawaniem z istotą rzeczy, spotkaniem rzeczy z duszą. Nie jest już wcale tęsknotą za utraconym rajem, ale gorączkowym po-brzękiem zdawkowych monet słownych, podobnie jak maszyna do liczenia rejestruje pieniądze, o których nic a nic nie wie.

Tylko niekiedy wzdrygamy się nagle. Ni stąd ni zowąd z jakiegoś słowa coś na nas zawoła, jakby z głębin otchłani. To woła na nas treść istotna słowa.

Albo też słowo widnieje na papierze – i wy-błyska z czarnego znaku liter. Oto występuje z niego „imię”, istota, odpowiedź duszy. Wówczas odczuwamy znowu pierwotne przeżycie, z którego wynikło niegdyś słowo, jakim dusza spotkała się z istotą rzeczy. Czujemy zdumiewającą wizję, ten chwyt duchowy, za pomocą którego człowiek ogarniał istotę stojącego przed nim nowego przedmiotu – iż własnego swego wnętrza przekuwał je w twór nazwy. Kroczymy w dal, pogrążamy się w głębie, a słowo znów jest owym pierwszym dziełem, do którego Bóg powołał ducha ludzkiego. Ale niebawem wszystko niknie z powrotem i maszyna do liczenia poczyna turkotać na nowo…

Być może, że kiedyś tak pojawiło się nagle przed tobą słowo „Bóg”.

Gdy rozważymy to wszystko, rozumiemy, czemu to wierni Starego Testamentu w ogóle nie wymawiali imienia Bożego, ale zastępowali je słowem „Pan”. To bowiem wskazywało na szczególne wybranie narodu izraelskiego: odczuwał on bardziej niż inne narody bliskość Bożą, rzeczywistość Bożą; silniej niż inne narody zdawał sobie sprawą z Jego wielkości, wzniosłości i grozy. Przez Mojżesza oznajmił Bóg swoje imię: „Jam jest, którym, jest – oto imię moje”. On, „który jest”, który nie potrzebuje nikogo innego, który stoi całkowicie Sobą jako ogarnięcie wszelkiej siły i wszelkiego bytu.

Imię Boga było Izraelitom obrazem jego Istoty. Istotę Boga widzieli promieniejącą z Jego imienia. Imię to było dla nich jak Bóg sam i tak lękali się Jego imienia, jak niegdyś na górze Synaj trwożyli się obecnością Pana. Bo przecież Bóg mówi o swym imieniu tak, jak o Sobie samym: „Moje imię tam będzie” – powiada o świątyni. A w Księdze Objawienia obiecuje wiernemu, że „chce uczynić go kolumną w świątyni Bożej” i „wypisać na nim swoje imię”, czyli że chce go poświęcić i ofiarować mu samego Siebie.

Tak rozumiemy przykazanie: „Nie będziesz brał imienia Boga, Pana Twego nadaremno”. Rozumiemy słowa modlitwy, których nauczył nas Zbawiciel: . „Święć się imię Twoje”. I to, że cokolwiek czynimy, powinniśmy zaczynać w imię Boże.

Tajemnicze jest imię Boga. Z imienia tego przebłyskuje Istota Nieskończonego, Istota Tego, „który jest”, który istnieje w niezmierzonej obfitości swego bytu i nieskończonej wielkości.

A w słowie tym żyje też najgłębsza treść naszej własnej duszy. Nasze najściślejsze jestestwo odpowiada na zew Boga, albowiem należy do Niego nierozłącznie. Stworzone przez Niego i dla. Niego, nie zazna spokoju, póki się z Nim nie zjednoczy. Wszak nasze „ja” nie ma innego celu, jak tylko ten, by wszystko, całe nasze dostojeństwo, dusza naszej duszy zawiera się w słowie „Bóg” i wyrażeniu „mój Bóg”.

Mój Bóg – mój początek i cel mój, zaczątek mego życia i kres jego, uwielbienie, tęsknota i skrucha, słowem, wszystko!

Imię Boże jest właściwie wszystkim. Przeto chcemy prosić Boga, by nas nauczył „nie brać Jego imienia nadaremno”, ale je „święcić”. Chcemy Go prosić, by imię Jego zajaśniało nam w całej wspaniałości. Imię to nie powinno nam nigdy stać się martwą monetą, przechodzącą bez wrażenia z ręki do ręki. Powinno być zawsze dla nas nieskończenie drogie i cenne, po trzykroć święte!

Chcemy czcić imię Boże, jak czcimy Boga samego. I chcemy też w tym imieniu czcić świętość własnej naszej duszy.

Romano Guardini, Znaki święte