Trzydzieści trzy lata temu, 28 maja 1981 roku, zmarł kard. Stefan Wyszyński. Do końca prosił, by wszystkie modlitwy w jego intencji zanosić za papieża Jana Pawła II, który walczył o życie w klinice Gemelli. Odszedł dopiero wtedy, gdy potwierdzono, że życiu Ojca Świętego nie zagraża niebezpieczeństwo.

 

Kiedy w lipcu 1958 r. wezwany ze spływu kajakowego ks. Karol Wojtyła stanął przed prymasem Wyszyńskim, usłyszał: „Tu przyszło pismo w sprawie księdza, z Watykanu, o nominacji na biskupa. Proszę sobie przeczytać i się zastanowić. Obok jest moja prywatna kaplica”. Wojtyła odpowiedział bez wahania. „Gdzie mam podpisać?”. Nie wiadomo, ile prawdy jest w tej znanej z filmów i książek scenie, faktem jest jednak, że nominacja ks. Wojtyły na biskupa pomocniczego archidiecezji krakowskiej bardzo wszystkich zaskoczyła. Nie przypuszczano, że kandydatura tego 38-letniego kapłana, wykładowcy etyki na KUL-u, była w ogóle brana pod uwagę. Ta nominacja skierowała karierę krakowskiego duchownego, filozofa i poety na zupełnie inne tory, których celu nikt nie śmiał wówczas nawet przypuścić. Po nominacji abp Eugeniusz Baziak, metropolita lwowski obrządku łacińskiego, ówczesny administrator apostolski archidiecezji krakowskiej miał wykrzyknąć “Habemus papam!”, ciesząc się, że właściwy człowiek trafił na właściwe miejsce.

Łódź Karola

Prymasa Tysiąclecia i przyszłego papieża dzieliło 19 lat. Kiedy Karol Wojtyła przyszedł na świat, Stefan Wyszyński zdawał egzamin maturalny i przygotowywał się do wstąpienia do seminarium duchownego we Włocławku. W czasie II wojny światowej Wojtyła pracował w fabryce, występował w konspiracyjnym teatrze i dopiero odkrywał swoje powołanie. Wyszyński był już cenionym wykładowcą, działaczem społecznym i kapelanem powstańczego oddziału AK. Krótko po wojnie został mianowany biskupem w Lublinie, a w 1948 r. arcybiskupem metropolitą gnieźnieńskim i warszawskim, prymasem Polski. Doskonale wiedział, jak ogromna odpowiedzialność spoczywa na jego barkach. Narzucony Polsce reżim komunistyczny coraz bezwzględniej walczył z Bogiem i Kościołem. Prymas Wyszyński, jak nikt inny, zdawał sobie sprawę z rozmiarów i konsekwencji tych prześladowań. W tym samym czasie ks. Karol Wojtyła wrócił do kraju po zaledwie dwóch latach studiów w rzymskim Angelicum. Miał głowę pełną pomysłów i doktorat w ręku. Błyskotliwy, otwarty, bezpośredni szybko zyskał uznanie i sympatię jako duszpasterz i wykładowca. To właśnie wówczas zaczął wyjeżdżać ze studentami w góry i na spływy kajakowe, podczas których zachęcał ich do dyskusji o ludzkiej miłości, cielesności, seksualności i małżeństwie. „Na kajakach” młodzi mówili do niego „wujku”, ówczesna władza zakazywała bowiem wyjazdów kapłana z młodzieżą. „Piotr miał łódź i Karol miał łódź” – wspominał po latach prymas Wyszyński.

Gry bezpieki

Młody biskup z Krakowa zwrócił na siebie uwagę międzynarodowego gremium biskupów na Soborze Watykańskim II, gdzie był obok kard. Wyszyńskiego najbardziej wyrazistym i aktywnym członkiem polskiej delegacji. Doskonale znając łacinę, wielokrotnie zabierał głos i pisał opracowania. Poruszał m.in. kwestie mediów, liturgii i miał spory wkład w prace ojców soborowych nad konstytucją o roli laikatu w Kościele. Jego aktywność zauważył ktoś jeszcze – Józef Cyrankiewicz. Powściągliwy na polu politycznym młody biskup krakowski był w opinii komunistów doskonałym kandydatem do osłabienia pozycji prymasa w Kościele w Polsce. Gdy w czasie trwania soboru zmarł abp Baziak, Wojtyła został jego tymczasowym zastępcą. Nominacja na wakujący urząd nie była jednak sprawą oczywistą. Komunistyczne władze, idące po 1956 r. na pewne ustępstwa wobec Kościoła w wypadku obsadzania stolic arcybiskupich, zachowywały prawo weta. W praktyce wyglądało to tak, że prymas Polski miał obowiązek przedstawiać im kandydatów i po zatwierdzeniu jednego z nich, wysyłać kandydaturę do Rzymu. Kard. Wyszyński umieścił nazwisko Wojtyły na końcu listy. I właśnie na nie zgodził się Cyrankiewicz, mimo że Wydział Administracyjny KC PZPR określił go już wówczas jako „bardzo niebezpiecznego przeciwnika ideowego”. Cyrankiewicz miał nadzieję, że nominacja Wojtyły skłóci obu hierarchów i doprowadzi do podziału w Kościele w Polsce. W efekcie jednak zupełnie nieświadomie przyczynił się do upadku reżimu komunistycznego, nie ma bowiem wątpliwości, że papież Polak odegrał w tym procesie znaczącą rolę. Komuniści szybko zorientowali się, że przeliczyli się w rachubach. Wojtyła nie tylko nie dał się zmanipulować, ale był lojalnym współpracownikiem Wyszyńskiego w walce z systemem. Gdy w 1967 r. Wojtyła został kreowany na kardynała, władze zdwoiły wysiłki, by skonfliktować hierarchów. Na każdym kroku podkreślali i wyolbrzymiali dzielące ich różnice, budując stereotypowy obraz kard. Wyszyńskiego jako tego, który chce powstrzymać soborowe zmiany, i kard. Wojtyły, jako rewolucjonisty, który dąży do jak najszybszego ich wprowadzenia.

Zawsze lojalny

Obaj duchowni byli świadomi dzielących ich różnic i konsekwencji wykorzystania ich przez wrogów Kościoła, dlatego na każdym kroku, wręcz demonstracyjnie, podkreślali wzajemną lojalność i solidarność. Na tym polegała ich wielkość. Obaj nie mieli wątpliwości, że Kościół w Polsce może przetrwać rządy komunistów, jedynie zachowując niewzruszoną jedność. „No i teraz przy jednym dyszlu dwóch nas stoi i nic nas nie rozdzieli” – miał powiedzieć kard. Wyszyński abp. Wojtyle podczas uroczystości milenijnych w Gnieźnie. Wojtyła nigdy nie dał prymasowi powodu, by w te słowa zwątpił. Gdy w 1967 r. goszczącemu w Polsce prezydentowi Francji Charlesowi de Gaulle’owi zasugerowano rezygnację z wizyty u prymasa Polski, kard. Wojtyła również się z nim nie spotkał. Wyjechał z Krakowa na znak solidarności z prymasem, a polityka w drzwiach katedry wawelskiej witał jej proboszcz. Podobnie było, gdy kard. Wyszyńskiemu odmówiono paszportu na wyjazd do Rzymu na synod biskupów. Wojtyła również nie pojechał. Niekiedy podkreślał swoją lojalność i uznanie dla prymasa w sposób żartobliwy. Gdy podczas rozmowy z zagranicznymi dziennikarzami padła uwaga, że żaden z włoskich kardynałów nie jeździ na nartach, Wojtyła powiedział, że w Polsce aż 40 proc. kardynałów to narciarze. „Jak to – zauważył ktoś –  przecież w Polsce jest tylko dwóch kardynałów?” „Tak, ale kard. Wyszyński liczy się za 60 proc.” – odpowiedział bez mrugnięcia okiem kard. Wojtyła.

Tak różni, tak bliscy

Przez lata wspólnej pracy dla Kościoła wytworzyła się między kardynałami Wyszyńskim i Wojtyłą specyficzna duchowa więź. Wojtyła często odwiedzał Prymasa na wakacjach. Śpiewał, żartował, grał w siatkówkę i zawsze wygrywał, w czym Prymas miał ponoć spory udział. Przyszły papież zawsze też pierwszy składał  Prymasowi życzenia imieninowe. Kard. Wyszyński widział w nim swojego następcę na urzędzie Prymasa Polski. Cenił jego kompetencję, talenty, głęboką pobożność i oddanie Kościołowi. Przez lata obserwował, jak doskonale radzi sobie z coraz to trudniejszymi zadaniami. Jak dobrze rozumie problemy młodego pokolenia, które przecież miało zdecydować o przyszłości Polski i Kościoła w Polsce. Gdy podczas konklawe w 1978 r. stało się jasne, że kard. Wojtyła jest poważnym kandydatem do tronu Piotrowego, Wyszyński powiedział: „Jeśli wybiorą, proszę przyjąć. Dla Polski”. „Nie byłoby na Stolicy Piotrowej tego papieża Polaka, gdyby nie Twoja heroiczna wiara” – zwrócił się później Jan Paweł II do prymasa. W 1981 r., gdy papież walczył o życie w klinice Gemelli, śmiertelnie chory kard. Wyszyński prosił, by wszystkie modlitwy zanoszone w jego intencji zanosić za rannego Ojca Świętego. Jak wspomina w swojej książce Świadectwo kard. Stanisław Dziwisz, „kurczowo uczepił się życia, nie chciał odejść dopóki nie miał pewności. Zamknął oczy dopiero wtedy, gdy potwierdzono, że życie papieża nie jest już w niebezpieczeństwie”.

Bernadeta Kruszyk „Przewodnik Katolicki”

Msza św. z okazji rocznicy śmierci kard. Stefana Wyszyńskiego sprawowana będzie 28 maja o godzinie 18.00 w katedrze gnieźnieńskiej pod przewodnictwem bp. seniora Bogdana Wojtusia.